Czas przejść do meritum mojej wizyty w Żywcu. A są nim trunki z amerykańskich browarów. Od tygodnie zachodzę w głowę jak w pięciu piwach przybliżyć Wam najbogatszy i najciekawszy rynek piwny na świecie. Za każdym razem dochodzę do wniosku, że jest to niemożliwe. Mówimy w końcu o miejscu, w którym zaczęła się piwna rewolucja i na który z zazdrością spogląda cała piwna brać.
W świadomości przeciętnego polskiego piwosza USA to kraina Bud Lighta, McDonaldsa i wielkich samochodów. Z tą mocno krzywdząca opinią (przynajmniej w dziedzinie piwa :)) spotykam się tak często, że znudziło mi się prostowanie takich wypowiedzi. Nie biorą się one z niczego, na rodzimym rynku amerykańskie piwa są reprezentowane niemalże wyłącznie przez wspomniane koncerniaki. To co jankesi maja najlepszego, znane jest wyłącznie grupce wybrańców, na szczęście takie imprezy jak Birofilia dają możliwość rozszerzenia piwnych horyzontów.
Czym więc charakteryzują się piwa z USA? Jeśli gdzieś na świecie powstał ciekawy styl piwny możecie być pewni, że jest on warzony w browarach amerykańskich. Jakby tego było mało, piwowarzy amerykańscy ciągle eksperymentują łącząc i tworząc nowe style. Wynikiem tego jest najbardziej kreatywny rynek na świecie. Jankesi kochają słowo „więcej”, więcej chmielu, więcej słodu, a co za tym idzie więcej smaku, więcej zapachu. Manifestują to, tworząc trunki opatrzone przedrostkiem: Duble, Imperial etc. I tak powstają np. Imperial India Pale Ale z goryczką oscylującą w okolicach 100 jednostek IBU (klasyczny euro lager ma gdzieś około 20) i zawartością alkoholu na poziomie 10 %.
Jak to się stało, że najnudniejszy rynek piwa stał się najciekawszym. Wszystko za sprawą piwowarów domowych. Browarnictwo amerykańskie od latach pięćdziesiątych było systematycznie dominowane przez koncerny piwowarskie. Skutkiem czego powstała monokultura piwna, jakiej obecnie doświadczamy w Polsce. Należy wspomnieć, że z około 4 tyś browarów działających na przełomie XX wieku, w latach 60-tych nadal warzyło tylko 70 zakładów. Wszechwładnie kukurydzianego lager popchnęło ludzi w kierunku piwowarstwa domowego. Powoli, krok za krokiem piwowarzy wyszli z własnych kuchni, tworząc setki browarów rzemieślniczych. I to właśnie oni stanowią oblicze amerykańskiego piwowarstwa. Polska znajduje się obecnie na skraju piwnej rewolucji, jak USA przed laty. Trzymam kciuku, chciałbym żeby potoczyła się ona w tym samym kierunku co w Ameryce.
Po tym długim wstępie pora na dzisiejsze piwo, będzie to Porter z pod znaku kotwicy. Browar Anchor, bo o nim będzie mowa, powstał przed wspomnianymi zawirowaniami na amerykańskim ryku. Założył go niemiecki emigrant Gottlieb Brekle w 1896 roku w San Farancisco. Zakład ma bujną historię przeplataną pożarami, zmianami właścicieli, okresowymi zamknięciami czy czasem kiedy stał się synonimem kwasiżura. Grunt, że w 1965 roku firma został zakupiona przez Fredericka Louisa Maytag. Wraz z nowym właścicielem zmieniło się podejście do piwa i filozofia firmy. Anchor zaczął eksperymentować dzięki czemu powstał nowy styl piwny… ale o tym przeczytacie w kolejnym wpisie. Maytag kierując browarem doprowadził go do statusu kultowego, niestety w 2010 roku sprzedał udziały na rzecz firmy Skyy Vodka.
Anchor Porter reprezentuje styl rubust porter. Jest to bardziej chmielona lub palona (może być też mieszanką tych cech) wersja angielskiego protoplasty. Styl daje piwowarom dużą swobodę, co skutkuje wersjami o zróżnicowanym charterze i dużym rozstrzale smakowym. Anchor z pewnością ma większą zawartość alkoholu niż angielskie brown portery, wynosi ona 5,6 %. Trunek jest warzony nieprzerwanie od 1974 roku. W składzie słód jęczmienny, szyszki chmielowe (w całości) oraz drożdże górnej fermentacji.
| Browar: Anchor
| Nazwa: Anchor Porter (ekst. b.d.% alko. 5,6% obj)
| Gatunek: rubust porter
| Metka: Cena chyba 12 zł za 0,35 kupione w Żywcu
Opakowanie: Kilka razy w historii bloga pisałem o tym, że jakieś opakowanie mi się bardzo podoba. Jednak nigdy nie spotkałem tak ładnych etykiet, jak te prezentowane przez browar z San Francisco. Centralną część stanowi kotwica (anchor) będąca logo browaru, grafikę uzupełniają liście i szyszki chmielowe wraz z kłosami jęczmienia. Butelka jedyna w swoim rodzaju o „amerykańskiej” pojemności 355 ml. Całość zdobi piękny brązowy kapsel. Ciekawostką jest kontra, na której wydrukowano nazwę holenderskiego importera.
Kolor: Bardzo ciemny brąz, niemal nieprzejrzysty, jaśniejsze brązowe przebłyski jedynie przy mocniejszym przechyleniu szkła.
Piana: Jasno brązowa, bujna i wysoka, okraszona gdzieniegdzie większymi bąbelkami. Szklankę zdobi do samego końca, efektownie krągląc ścianki naczynia.
Zapach: Jeśli miałbym oceniać, w którą stronę poszedł Anchor to stwierdziłbym, że jest to chmielowa strona mocy. Nie są to aromaty dominujące ale dobrze wyczuwalne. Poza tym, słodowa głębia przyozdobiona nutami owocowymi, kawowymi i orzechowymi.
Smak: Bardzo smaczne, treściwe a przede wszystkim doskonale zharmonizowane. Prym wiodą smaki palone wespół ze słodowością. Finisz wytrawny, chmielowy, owoce wyłażą na wierzch po kilku łykach. Bardzo bogate piwo, z chęcią zaprzyjaźnił bym się z nim na dłużej, niestety nie widziałem go nigdzie poza Żywcem.
Podsumowanie: Pierwsze blogowe spotkanie z amerykańskim piwem wypada bardzo interesująco. Jeśli będę miał taka mozliwość to na pewno powtórzę Anchor Porter. Nie odniosę się do innych rubust porterów bo ich nie próbowałem, ale piwo smakowało ponad przeciętnie.
Ocena:
Dodaj komentarz