Ostrzegam: będzie długo i muzycznie. Długo, bo wena do wpisu naszła mnie podczas L4, a wiadomo, że kiedy człowiek nie może biegać, jeździć na rowerze, pić piwa ani generalnie nie robić nic sensownego – to zostaje za dużo czasu na myślenie. Może być też nieco przekombinowanie, ale to głównie dlatego, że mój inżynierski umysł jest czasem prosty jak korkociąg. Będzie też osobiście, subiektywnie i może nawet z docinkami dla niektórych. Przecież nie obiecywałem, że będę miły, nie?

Krótki wstęp

Cała rzecz ma się o tym, jak opisywać piwo. Jak budować własny gust, własną linię smaku. Nie jak znajdować wady i wyczuwać diacetyl, nie o tym, czy wąchać szyjkę butelki, czy nie. Rzecz będzie o tym, że warto wyrabiać sobie tenże gust i przy tej okazji warto słuchać się innych (ale z dystansem!). Wszystko to zbuduję na przykładzie gustu muzycznego. Ale żeby wyrobić sobie tenże, potrzebna jest jedna rzecz: wrażliwość. Wrażliwość artystyczna (muzyczna, wizualna czy poetycka) jest dla mnie jednym z warunków zaliczania kogoś do homo sapiens ogólnie. Tak samo jest z piwem – niektórzy tej wrażliwości nie mają. Będą pić eurolagery, bo fruwa im co piją i nie są kompletnie zainteresowani zmianą tego stanu. Oczywiście, takie podejście może się zmienić, bo ludzie zmieniają poglądy. Jednak tę grupę na razie zostawimy z boku.
Tak wygląda ostateczny zamysł całego wpisu. W pierwszej części jednak postaram się pokazać Wam jak patrzę na scenę piwną i jak podobna jest do sceny muzycznej. Co być może wytłumaczy Wam, dlaczego w drugiej części tak mocno będę porównywał piwo i muzykę.

Na dowód, że piwo i muzyka zawsze do siebie pasują – heavy metalowi piraci ze Szkocji!

Gust – po co mi to?

Przejdźmy więc do samego gustu (muzycznego czy piwnego) – on tworzy się i zmienia na przestrzeni czasu. Wiele zależy od tego, w jakich warunkach był tworzony. I tak np wyrastając na Wyspach w czasach popularności chłopców z Liverpoolu pewnie zaczęlibyśmy od czegoś takiego. My dla odmiany wyrastaliśmy w czasach dominacji eurolagerów i wielu z nas od tego zaczęło budować swój gust. Wpływy środowiskowe itd itd. Pierwsze Kenigery w parku i Żywce w knajpie. Każdy był kiedyś młody i głupi.

A może jednak jest potrzebny?

Gusta muzyczne i piwne są jak tyłki – każdy ma swój. Niektórzy lubią ostre, mocne, agresywne klimaty, inni stonowany chillout. Każdy gust jest dobry. Jeden zakochał się w mocnych akcentach chmielowych, inny szuka zbalansowanych, gładkich maibocków i koelschy. Kluczem do dobrego wyrobienia gustu jest zrozumienie otwartość na inne. Ja kocham całą muzykę, w której występują gitary, bas i perkusja. Od czarnego bluesa rodem ze stodół Alabamy, przez brytyjskie klimaty rocka i punku, wreszcie od heavy metalu po ekstremalny grindcore. Oczywiście, dobry trash i death metal zajmują największe miejsce w mym czarnym sercu i pokręconym umyśle. Z kolei otwartość i zrozumienie powoduje, że nawet jak dany utwór nie jest w moim klimacie, to potrafię dostrzec w nim coś fajnego. Przenosząc to na grunt piwa, nie powiem: o, tfu, koelsch, nie chcę, ble, tylko spróbuję i, jeśli piwo jest ok, to z chęcią to przyznam, zaznaczając, że jednak nie jest w moim klimacie. Na tej samej zasadzie, jak wiem, że nie znoszę np jazzu, to jak ktoś mi proponuje jazzowy koncert – kulturalnie odmawiam. Nie idę na niego tylko po to, żeby w środku wyjść zdegustowanym. Przełożenie na piwo? Jak wiem, że nie pasują mi mocno chmielone, goryczkowe piwa, to nie kupuję ich i nie degustuję tylko po to, żeby wylać do zlewu z komentarzem ble, przechmielone. I jeszcze okrasić to wpisem na fejsiku, wyćwierkanym zdjęciem i przynajmniej dziesięcioma hasztagami, z czego większość jest ze wspomnianego tyłka.

mem3

Otwartość polega też na chęci zapuszczania się w rejony, w których jeszcze nie byliśmy. To ewolucja. O ile w czasach ogólniaka tworzyliśmy muzycznie definiowane subkultury, tyle teraz nie chodzę w 30ºC w papie, glanach zawiązanych pod samą szyję i wełnianym swetrze z obowiązkową naszywką Cannibal Corpse. Wtedy nawet do głowy by mi nie przyszło, żeby posłuchać czegoś innego (no, może koloryzuję), a już pójść na koncert? A w życiu! Teraz jest inaczej – z chęcią pójdę na koncert jakiejś elektronicznej grupy, o ile mnie czymś zaciekawią. Albo zaciekawi mnie ktoś, czyj gust szanuję. I tak samo jest z piwem. Ale powiedzcie, czy nie widzicie też takich ludzi, zamkniętych w danym stylu/nurcie? Tzw zakutych hopheadów, którzy z pogardą patrzą na każde piwo < 40 IBU, które nie garbuje języka goryczką? Ja np uwielbiam chmielone piwa, ale ciemnego Kozela sobie nie odmówię, szczególnie jeśli do wyboru oprócz niego mam jakieś ejle, często wątpliwej jakości. Przecież nie rzuciłbym też żony dlatego, że nie lubi mocnej goryczki.

mem1

Scena muzyczna a scena piwna – nurt główny…

O, wspomnieliśmy już o jakości. Tutaj jest chyba największe podobieństwo sceny piwnej do muzycznej. Dlaczego? Bo zawsze jest jakiś mainstream, ten najniższej jakości i o najmniejszym polocie, któremu zależy tylko na kasie. Tak, tutaj będą to koncerny. Nie są innowacyjni, klepią w kółko te same patenty i sprzedają je z dobrą marżą. Są dostępni prawie wszędzie – zupełnie jak ta muzyczna papka, która zalewa nas dookoła. Czasem nawet oni kupią jakiegoś wokalistę, zatrudnią zawodowca do napisania mu kawałków i za ciężkie pieniądze wypromują jako kogoś spoza głównego nurtu – przypomina Wam to coś? No, to sami wyciągnijcie wnioski.

… i nurt tak podziemny, że go prawie nie ma

Potem jest wszystko co poza tym nurtem. Im dalej od tego nurtu, tym robi się to bardziej niszowe. I oczywiście, może stawać się też coraz bardziej wypaczone – w końcu okaże się, że coś tam jest dostępne dla garstki mentalnych onanistów, którzy przełkną jakiś tam brutalno-fekalny-progresywny-grind-jazz-core i będą się tym zachwycać. Najczęściej pojawi się to na rynku raz, bo albo przepadnie w czeluściach historii, albo twórcy po prostu zmądrzeją i przestaną sobie robić jaja. Czy tak czy siak – przypadki pokroju piłem to piwo zanim stało się w ogóle znane też zostawiamy z boku.

mem2

Nurt poza nurtem

Przechodzimy do tego, co jest może obok obok głównego nurtu, ale jest tak duże, że ma i swój główny nurt i te poboczne. Tak, u nas będzie to właśnie scena rzemieślnicza. I dokładnie jak w muzyce – tutaj też jest kwestia jakości. Poszczególni gracze głównego nurtu będą oczywiście prezentować swoje muzyczne podejście – i jest to całkowicie słuszna droga. Problem pojawia się wtedy, gdy następuje wypaczenie pewnego obrazu i nagle wszyscy zaczynają wychodzić z założenia, że HIM to przykład klasycznego heavy metalu, albo że polski rock zaczyna się i kończy na Maanam. W światku piwnym ma to miejsce, kiedy większa część publiczności wychodzi z założenia, że IPA ma być niemal ciemno miedziana, karmelowa jak cholera. Albo z innej beczki: kiedy dochodzimy do wniosku, że przechmielone, płaskie, bezwyrazowe piwa atakujące głównie goryczką to typowy przykład amerykańskiego podejścia i stanowią wzorcowe APA/IPA/sripa. Tak, kłania się Doctor Brew, ale nie tylko. Dlatego tak istotne jest pamiętanie o korzeniach. W piwie jak w muzyce – ciężko dyskutować o danym stylu bez nawiązań do początków, korzeni, klasycznych przykładów. Znacie np kogoś, kto dyskutując o historii rocka ominie Hendrixa? Albo The Rolling Stones? Owszem, może teraz jest to już historia, ale nie da się o tym zapomnieć. I nawet jeśli teraz możemy patrzeć na sprawę inaczej, to tego nie zmienimy. Jeśli ktoś natomiast wychodzi z założenia, że historia nie jest ważna, a Bieber czy inny Sunny Ale jest tym, co istnieje teraz i tylko teraz (i nic lepszego nie ma) – no to sorry. Przecież nie musicie z nim/nią rozmawiać.

Świadomy wykonawca dba o scenę

Jeśli sądzicie, że na tym koniec podobieństw między piwną a muzyczną sceną to się mylicie. Zarówno na piwnej jak i na muzycznej scenie występują dwa typy wykonawców. Jedni to Ci, którzy dbają o rozwój. Wychodzą na przód, jadą do pipidówy dolnej na koncerty, tylko po to, żeby zdobyć nowych fanów. Mozolnie budują świadomość danego stylu, nurtu muzycznego. Inni będą czekać, aż ktoś inny odwali za nich robotę. Bo przecież jak w Podsłodziu Mniejszym grał już jeden zespół hoppy metalowy i się spodobał, to organizacja koncertu drugiego, choćby i gorszego, jest już łatwiejsza, nie?

A niektórzy wolą korzystać i kasować

Przyszedł czas na kolejną grupę. To wszyscy Ci, którzy poczują biznes i zaczynają tworzyć swoje własne, małe korporacje w tym mniejszym, ale dochodowym nurcie. W polskim metalu mówiło się kiedyś o stajni Kmiołka (Wielkiego Ojca Wszystkich Metali), który po sukcesie jednej grupy promował kolejne, odtwórcze, często słabsze. Owszem, tam też trafiały się perełki, co nie zmienia faktu, że całe zjawisko było nieco negatywne. Czy ciągle nie dzieje się tak samo? Czy po słusznym sukcesie np Adele nie pojawiło się nagle X lasek, które z mniejszym lub większym sukcesem śpiewały podobne, ale słabsze piosenki? Jasne. I na piwnej scenie też się tak dzieje. Wszak tort rzemieślniczy wygląda na słodki i lukrowany, więc czemu go nie ugryźć? No to jazda, pojawi się przecież czarna IPA, która nie będzie czarna, albo klasyczny styl sprzedany w całości do jednej płaziej sieci. Można nawet zatrudnić naprawdę zajebistego muzyka spoza nurtu, zapłacić mu za jeden singiel, potem podziękować, skasować jego nazwisko i do usranej śmierci przerabiać ten jeden singiel, byleby pociągnąć sprzedaż. Takie próby są czasem udane, czasem nie. Ale zawsze jednak mają potencjał – te farbowane listy mają często niezły zasięg. I może ktoś tam jednak zaciekawi się i pójdzie dalej w nurt. Z drugiej strony może zajść casus zachwytu tym, co znalazł i mamy kolejny bad sector na rzemieślniczym dysku twardym. Czasem będzie też tak, że jakaś stajnia ściągnie do siebie młodą, obiecującą grupę. I nagle zacznie im tłumaczyć, że mają grać to, co się sprzedaje. Lemmy to fajnie opisał:
czasem jest tak, że jest fajna kapela, mają naprawdę fajny pomysł na siebie, na swoją muzykę. Ale gdzieś tam podpiszą duży kontrakt. I nagle pojawia się taki manager, który im mówi: „Chłopaki, teraz musicie wydać power balladę”. I to jest do dupy, bo to nie oni, to nie ich pomysł i nie ich inicjatywa [uwaga: to nie jest dosłowny cytat, ale sens wypowiedzi z jakiegoś wywiadu, którego nie mogę teraz odgrzebać]

Takim sytuacjom Lemmy zadedykował kawałek Silence, when you speak to me, z genialnej płyty Aftershock. Polecam jako przerywnik:

Fajne jest jednak to, że czasem nawet słaba kapela wypuści singiel, który latami trzyma się w top list przebojów. Albo, że dzięki takiemu kontraktowi kapela zdobędzie kasę i warsztat, a potem znów będzie robić swoje. Szkoda, że my takiego na razie nie mamy na polskiej scenie, ale wszystko przed nami.

A teraz oni:

Liderzy. Rozpoznawalne gwiazdy, niemal celebryci. Czasem jadą po bandzie, jak G’n’R za czasów Apetytu Na Zniszczenie, a czasem są grzeczni i stonowani jak piątka chłopców z Liverpoolu. Oni błyszczą, wypuszczają kolejne single, grają koncerty. Wiadomo, czasem i Lemmy nawalony ledwie śpiewał – tak i im nie wszystko wyjdzie. Każda gwiazda wypuściła też kiedyś słaby singiel albo czymś naraziła się swojej publiczności. Ale mają jasny cel, nie oglądają się za siebie, współpracują, grają, konkurują, łamią stare kanony i tworzą nowe – kreują pewną rzeczywistość wokół siebie. To nie jakaś grupa trzymająca władzę, to po prostu banda dobrych, szczerych i oddanych własnej robocie ludzi. Pełnych pasji i miłości do tego, co robią, oraz czerpiących z tego cholernie dużo radości. To właśnie po tym poznaje się prawdziwe gwiazdy. I po tym odróżnia się tych, co tylko drepczą im po piętach.

mem4

To mniej więcej ogląd takiej sceny. Ważne jest to, żeby zrozumieć, że ona jest dynamiczna. Są gwiazdy, co przepadają, są przeciętniacy, co się wybijają. Ale już najważniejsze jest to, żeby zrozumieć, że nie da się wejść na pozycję lidera przez podgryzanie i krytykowanie obecnego. Nie, jedyna droga to pobicie go swoim własnym rzemiosłem. I tego życzę wszystkim naszym zespołom ;)

Koniec części pierwszej. W drugiej będzie już więcej o samym piwie. I o budowaniu gustu. I słuchaniu krytyków.

Podziel się:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • email
  • Twitter
  • Wykop
  • Add to favorites